Kto był na obchodach Poznańskiego Czerwca’56 wie jak było. To swoistego rodzaju antylekcja patriotyzmu. Dziś, już po uroczystościach, emocje już trochę opadły i generalnie jest wszystkim wstyd, ale…
Niewątpliwą satysfakcję mogli mieć przeciwnicy rządu, gdy widzieli zaciśniętą i wściekłą minę wicepremiera Glińskiego, do którego dochodziły gwizdy i buczenie za każdym razem, gdy go witano, pokazywano i gdy przemawiał. Taką samą satysfakcję może mieć przeciwnik Lecha Wałęsy, gdy usłyszał - a może i sam w tym uczestniczył - jak go wyzywają od "Bolka" – co zresztą opóźniło odśpiewanie hymnu. Satysfakcję mają przeciwnicy prezydenta Andrzeja Dudy, gdy słyszał jak źle w tłumie komentowano jego wystąpienie na uroczystościach... Satysfakcję także mieli mieć przeciwnicy prezydenta Poznania, bo gdy przemawiał też rozlegały się gwizdy i buczenia i okrzyki w rodzaju "do widzenia!".
Ale – ja się pytam – czy o taką satysfakcję chodziło podczas obchodów 60. rocznicy Poznańskiego Czerwca'56? Czy o taką satysfakcję chodzi podczas wspominania najważniejszych momentów w polskiej historii? Piszę o wielu momentach, bo Poznań nie był pierwszym miejscem takich żenujących zachowań tłumu i harcowników obu stron politycznego konfliktu w Polsce. Kto choć trochę interesuje się polityka, wie o czym myślę.
Nie mam radosnych refleksji co do stanu polskiego społeczeństwa po uroczystościach Poznańskiego Czerwca'56. Byłem na Placu Mickiewicza i wróciłem zniesmaczony.
Tak jak zniesmaczony jestem tymi wszystkimi "dyskusjami" na Facebooku: "to zaczęli KODowcy!", "to buczała prawica!". Wielu szanowanych przeze mnie ludzi dało się wciągnąć w pyskówkę godną lepszej sprawy niż wytykanie sobie kto zaczął, kto był głośniejszy i tak dalej...
Takich, jak ja, którzy z szacunkiem klaskali po każdym przemówieniu, nieważne czy prezydenta Dudy, czy prezydenta Wałęsy, prezydenta Jaśkowiaka, czy prezydenta Węgier było koło mnie nawet wielu, ale harcownicy obu stron politycznego starcia - wczoraj na Placu, a dziś w internecie – wolą się zadowolić dowalaniem swoim przeciwnikom. I ta „dyskusja”, mimo upływu czasu, jeszcze się toczy.
Bardzo wymowny był widok niezwykle smutnego Janusza Pałubickiego, jednego z dawnych liderów wielkopolskiej "Solidarności", który samotny opuszczał Plac wśród okrzyków jednych i drugich przeciwko sobie. Gdy podbiegłem do niego, przywitałem się z nim i podziękowałem za "Solidarność" wielce się zdziwił. I jeszcze bardziej posmutniał.
Były momenty pocieszenia: spokojnie przyjmowane wystąpienie węgierskiego prezydenta, z takim samym spokojem przyjęte zostało przemówienie Jarosława Lange, szefa Regionu Wielkopolska NSZZ „Solidarność” czy wystąpienie Aleksandry Banasiak, jednej z uczestniczek Czerwca. Jednak te krótkie nie zmienią ogólnego, smutnego poglądu, że nasze społeczeństwo toczy rak ogromnych podziałów i nienawiści. Tak, nie ma co ukrywać, ludzie wzajemnie się nienawidzą. Do tego stopnia, że gdy szukałem przyjaciół w tłumie, wiele razy w ludzkich spojrzeniach kierowanych na mnie widziałem nienawistne pytanie: "swój, czy nie swój".
Nie da się tego wszystkiego wytłumaczyć sporem politycznym w Polsce, nie można usprawiedliwiać obroną swoich (KODowskich, PiSowskich itp.) racji w tym konflikcie. Ktoś gdzieś to mądrze napisał: wystarczyło, by wszyscy ci harcownicy na tę godzinę zamknęli swoje usta.
W przeciwnym razie z tej mąki chleba nie będzie – albo: z tego narodu społeczeństwa nie będzie.
Komentarze